Lament buntownika
Napisałem tyle brzydkich i nieprzyzwoitych wierszy
i ani jedna osoba nie była zgorszona przeciwnie
wołano „jeszcze” czułem się prawie jak święty
tyle nieostrożnych wyznań pod adresem kobiet i mężczyzn
dwuznacznych wulgarnych brutalne gwałty na liryce
a mimo to wlokła się za mną paskudnie dobra opinia
zgromadziłem niezliczoną ilość przeczeń sformułowań na kontrze
sam się w tym pogubiłem a wciąż słyszę obrzydliwe hasła otuchy:
„niepoprawny pesymista” jakby te „nie” policzyli
tyle razy przeklinałem na łamach prasy literackiej
i żadnego „jak tak można” tylko honoraria przekazem pocztowym
tyle razy wyznawałem publicznie swoje grzechy
na oczach innych prałem własne brudy
i zawsze odchodziłem rozgrzeszony: „idź i nie fatyguj się więcej”
tyle razy wybiegałem nagi na środek miasta
w milczeniu zjawiała się anonimowa paczka z konfekcją od Diora
i różowy bilecik: „uważaj, bo się przeziębisz”
żeby chociaż jakiś stosik mały miniaturkowy do postawienia na szafce nocnej
nic z tego publikacje wywiady kwiaty nagrody spotkania bale i inne takie świństwa
nudne lata dziewięćdziesiąte żadnego linczowania zmęczony mizerny tłum
z codziennymi gazetami nekrologami horoskopem i programem telewizyjnym
humanitarnym: „czy wszysko dobrze?” „czy jesteś zdrowy?”
odrażająco pretensjonalna retoryka codzienności
za którą ciągnie się długi cień ostatniego wersu:
czyżby to co napisałem było prawdą?